środa, 6 marca 2013
sobota, 2 marca 2013
Nadal bloguje choć nie wiem dla kogo. Sam nie wem czy chcę. trochę to wciąga, ale na razie robę to bardziej dla siebie. Na razie pracuję nad kondycją. Dzisiaj dzień bez roweru, ale pojechałem do swojego sadu zaniedbanego od wielu lat przez popzredniego właściciela. Hektar sadu pokonany.Oby starczyło sił. Jutro rower. Siły już nie te, w końcu 21 marca 51 wiosen. Pozdro.
piątek, 1 marca 2013
czwartek, 28 lutego 2013
środa, 27 lutego 2013
Rowerowe Mazury
2012 po raz pierwszy dała się namówić na wyjazd rowerowy moja małżonka. Czyli było super. Owocowało moje wieloletnie wyprawowe doświadczenie.
Szwecja rowerem
2007 Rowerem po Szwecji z Karlskrony do Sztokholmu..
To kolejna z moich podróży rowerem.Polecam super trasa z północnej strony jeziora Vatten.
To kolejna z moich podróży rowerem.Polecam super trasa z północnej strony jeziora Vatten.
Do Rygi rowerem
miejsc i krain w których nigdy wcześniej nie
byłem.
W 2007 roku wybraliśmy się na Litwę i Łotwę. To kolejna podróż pełna przygód i oglądaniem nowych miejsc i krain w których nigdy wcześniej nie byłem.
Wschódnia ściana
Jedną z moich wakacyjnych przygód była wyprawa motocyklowa z zwiedzaniem wschodniej Polski. Motocyklem przemierzyłem Bieszczady oraz wschodnią Polskę aż do Włodawy.
Dookoła Bałtyku motocyklem
Bałtyk w około. 25.06.2010-08.07.210.
( z Nordkappem w tle )
Jest piątek 25 czerwca. Po dwóch latach
przygotowań i rozmów wyruszamy w naszą pierwszą podróż motocyklową.
Nasze motocykle |
Ale do rzeczy. Tradycyjnie z szumnych
zapowiedzi i zapału wielu chętnych do wyjazdu jak zwykle na placu boju pozostaliśmy tylko ja i Robson. Choć jak się
później okazało część ekipy udała się do Hiszpanii, co lekko ich usprawiedliwia
i odrobinę zmienia moje spojrzenie na zaistniałą sytuację. Nie pękli, albo
inaczej, nie pękli całkowicie.
Noc spędzamy na Stadoil w towarzystwie
przemiłych dziewczyn Natalii i Asi- pracownic nocnej zmiany. Jest na tyle
fajnie i wesoło, że nie w głowie nam szukanie noclegu, przegadujemy całą noc o
planach i pierdzących myszkach.
Rano korzystamy z karchera,
bo po jeździe w deszczu nasze rumaki wyglądają nieszczególnie, a błysk chromów jest tak samo ważny jak błysk w oczach. Jeszcze
tylko toaleta, kawka i w drogę.
O godzinie 9.00 wjeżdżamy na
prom gdzie od razu trafiamy na świetnego kolegę. Jarka pracującego na promie. Ale po kolei.
Człowiek podszedł do nas, aby
udzielić nam wskazówek przy „ kotwiczeniu’’ motocykli tłumacząc jak i czym to
zrobić. <<<<<<<<<<<<<<<,Ja
niestety naczytałem się w sieci, że obsługa na promach nie jest zbyt
przychylnie nastawiona do motocyklistów, co absolutnie, podkreślam, absolutnie jest nie prawdą. Jarek osobiście
pomagał przy wszystkich czynnościach związanych z parkowaniem motocykli, poczym wywiózł nas windą na z góry upatrzone
pozycje. ( prom znaliśmy jaszcze z podróży nim do Szwecji ale wówczas
rowerkami>)>).
Jak się później okazało sam
jeździł i kilku członków załogi również. Więc wymiana uprzejmości, telefonów i
po nieprzespanej nocy zapadamy w sen, w czym wydajnie pomaga nam samogonik
osobiście przeze mnie sporządzony.
Przed zjechaniem na ląd w
Karlskronie korzystamy jeszcze z prysznica, bo jak będzie dalej nie wiadomo,
gdyż podróż zaplanowaliśmy tak, aby niezbyt często obcować z cywilizacją. Z
uwagi na norweskie ceny zabraliśmy żarcia na tyle, że powinno nam wystarczyć na
dwa tygodnie, a właśnie dzikość i piękno Norwegii były naszym celem nadrzędnym
na najbliższe dni.
Prom cumuje w Karlskroonie
punktualnie o 19.00 Żegnamy się z Jarkiem … no i w drogę. Ta droga zaczyna z
przygodami, bo już przy zjeździe z promu gubię jedną z rękawic ( tych najważniejszych,
ciepłych i nieprzemakalnych), ale po nerwowych przebieżkach na prom i spowrotem
odzyskuje ją co widzę już z daleka po połyskujących w uśmiechu jedynkach. No
cóż rękawica to jak się miało niebawem okazać pikuś.
Po około 60 kilometrach zatrzymujemy
się na polu namiotowym w okolicach Vaxjo. Pole jak to w Szwecji full wypas,
więc jak najszybciej chcemy rozbić namiot i wykąpać się, kolacyjka, po maluchu
i w kimono. Rozwijamy namiocik i …..okazuje się, że jest piękny, szary,
przestrzenny, ale pałączki do niego zostały w garażu . Sytuacja staje się
groźna gdyż właśnie zaczęły się nami interesować tabuny okolicznych komarów. W
końcu jednak jak mówi przysłowie „masz głowę i chuj to kombinuj” rozbijamy
namiot a za stelaże służą nam nasze poczciwe motocykle i wędki hahaha. Wygląda
to dość komicznie, trochę jakby ktoś odział w koszulę koszykarza pięcioletnie
dziecko, ale komarów nie ma w środku. Więc po kubanku i w kimę. Trochę się
martwię tym, co przyniesie jutro, ale to się okaże.
27.06 Po spakowaniu rzeczy i zwinięciu namiotu „ inwalidy” o 9.00 ruszamy w
dalszą drogę. Jest niedziela, więc prawdopodobieństwo dokupienia pałąków stoi
pod dużym znakiem zapytania a to w zaistniałej sytuacji jest sprawą
priorytetową. Kierujemy się w stronę Oslo mijając po drodze Vaxjo.W Goeteborgu
udaje nam się kupić…..cały namiot, bo stelaży ani rusz. Nie wygląda zbyt
solidnie, jest jednowarstwowy, ale nam chodzi o stelaże, więc cieszymy się, bo
te ma bardzo podobne do tych oryginalnych leżących pewnie gdzieś w zaciszu
garażu. Zresztą Piękny dodatkowo zafundował sobie nową wędkę, ponieważ tamta
została poświęcona w imię noclegu. Ruszamy dalej. Droga jak to droga, nic
specjalnego. Ale za to miejsce na nocleg znaleźliśmy wyjątkowo urokliwe. Około
150 kilometrów od Oslo, niestety nie zapisałem nazwy a zapamiętywanie nazw
miast i wiosek szwedzkich to wyższa szkoła jazdy, więc musi pozostać anonimowe.
Jest pięknie. Cudowne szkiery i powyginane wiatrem wiekowe sosny tworzą
niepowtarzalne widoki. Z rozbijaniem namiotu czekamy do wieczora, przygotowując
w tym czasie kolację i delektując się widokiem zachodzącego słońca. Obok nas
zatrzymali się młodzi „Fińczycy” z dzieckiem, ale próby nawiązania rozmowy
legły w gruzach, bo wyszło na jaw nasze dyletanctwo językowe. Nie zanosi się na
zmianę pięknej pogody, więc rozbijamy nowy namiocik. Jest zupełnie niezły,
tylko trochę krótki, co głównie odczuwam ja ze swoimi 187 cm. wzrostu. Ja konus
mam, luzikJJ. Komary są wszędzie, ale dbamy o to by nie trafiły do środka.
Przyjmujemy małe co nieco i nie będę ściemniał, że na rozgrzewkę bo jest
cieplutko i ślicznie.
28.06
Rano
śniadanko, czyli kaszka ryżowa z dodatkiem mleka w proszku, musli i rodzynków
i o godzinie 9.00 ruszamy. Oslo nie robi
na mnie większego wrażenia. Co chwila meczet, mnóstwo kolorowych i niezbyt
czysto. Trochę jak nie w Norwegii. Po chwili kluczenia znajdujemy muzeum
Edwarda Mucha. Jestem w niebo wzięty. ( wiadomo odzywa się jego artystyczna
dusza) Robimy sporo fotek bo w przeciwieństwie do wielu innych muzeów nikt nie
robi tu żadnych zakazów. Nie wolno jedynie fotografować z lampą i telefonem
komórkowym. Jeszcze tylko fotka koło słynnego „krzyku” i po woli będziemy
opuszczać stolicę Norwegii. Udajemy się w stronę Trondheim, jak najdalej na
północ. Widoki z każdą chwilą ciekawsze. Pominęliśmy celowo Stawanger i Bergen,
bo głównie chcemy podziwiać piękno przyrody norweskiej. Chcąc nadrobić kilka
godzin spędzonych w Oslo jedziemy dość długo, co w konsekwencji wpędza nas w kłopoty.
O 20.40 dopada nas potężna burza i zanim wbiliśmy się w gumy wszystko już
pływało. Woda z drogi rozbijana przez przednie koło wciska się pod spodnie
momentalnie, bo nogi na tego typu moto są jednak sporo z przodu. ( Później
byliśmy ostrożniejsi i nie daliśmy się zaskoczyć) No cóż – przymusowy nocleg na
parkingu przy drodze, suszenie mokrych rzeczy i „nawilżanie” organizmu przed
dniem jutrzejszym.
29.06
Burza
jak to zwykle bywa szybko przyszła i równie szybko zniknęła a ranek przywitał
nas rześkim górskim powietrzem. Nie wiem na jakiej jesteśmy wysokości nad
poziomem morza ale w koło góry oraz leniwie przemykające zdawało by się na
wysokości naszych głów postrzępione obłoczki. Szybkie śniadanko i niestety
wbijanie się w niedoschnięte ciuchy i buty brrrr. Dziś przejechaliśmy tylko,
albo aż 350 kilometrów, ale droga była szczególna i więcej w mojej ocenie nie
dało rady. Ale po kolei. Po drodze mijamy najdłuższy tunel w europie 24.5 km. i
kierujemy się na lodowiec Dolsnibba gdzie wjeżdżamy na wysokość prawie 1500 m.
npm. Widoki są powalające. Nie wiem, ale chyba nie miałem okazji przebywać
nigdy w piękniejszych okolicznościach przyrody. To trzeba po prostu zobaczyć.
Zdjęcia nie oddają tego nawet w części. Temperatura spada do 5 stopni
Celsjusza, po bokach płaty śniegu droga wije się jakby ktoś rzucił na skały
drabinę sznurową a nachylenie jest takie, że mój vs 1400, który nie należy do
słabeuszy przy nawrotach musi sapać na jedynce, a zresztą nie da się szybciej
nawracać, bo jest mokro i ślisko. Chmury przemykają poniżej nas, a w dole
rozpościera się, urzekając nas swym widokiem fiord Geiranger.
Na wodzie zacumowane ogromne promy. Zieleń stromych ścian skalnych i obłoki rozbijającej się wody z toczących się wodospadów mienią się w słońcu kolorami tęczy. No raj na ziemi, mówię wam. Zjeżdżamy na dół do fiordu na prom. Po drodze łapie nas deszcz, więc pomny wcześniejszej wilgotności szukam zatoczki żeby wbić się w nieprzemakałki. Droga stroma jak cholera, w pewnym momencie widzimy zatoczkę, ale Robson nie może wyhamować i mija ją o kilka metrów. Zawraca na raz na wąskiej, mokrej, górskiej drodze. Koło łapie pobocza i kładzie moto na boku. Na szczęście nic się nie stało. pomagam dźwignąć grubasa, bo objuczony waży pewnie z 350 kg. Po chwili pędzimy dalej w dół i w dół, jest coraz cieplej, widzimy fiord. 43 Korony i już jesteśmy po drugiej stronie. Jedziemy jeszcze jakieś 30 km. I fajrant. Pichcimy coś na prędce, później po maluchu i spanko. Miejsce jest cudowne. Cichy fiord, po którym jeszcze ciszej przemykają większe i mniejsze statki. W dali widać ogromny wodospad odcinający się białą krechą na tle zieleni stromych zboczy zanurzonych w krystalicznie czystej wodzie. Do naszych uszu dociera jedynie jego szmer, co działa jak proszek nasenny. Jest późno, ale na horyzoncie cały czas widać zachodzące słońce. Jeszcze po maluchu i odpływamy.
Na wodzie zacumowane ogromne promy. Zieleń stromych ścian skalnych i obłoki rozbijającej się wody z toczących się wodospadów mienią się w słońcu kolorami tęczy. No raj na ziemi, mówię wam. Zjeżdżamy na dół do fiordu na prom. Po drodze łapie nas deszcz, więc pomny wcześniejszej wilgotności szukam zatoczki żeby wbić się w nieprzemakałki. Droga stroma jak cholera, w pewnym momencie widzimy zatoczkę, ale Robson nie może wyhamować i mija ją o kilka metrów. Zawraca na raz na wąskiej, mokrej, górskiej drodze. Koło łapie pobocza i kładzie moto na boku. Na szczęście nic się nie stało. pomagam dźwignąć grubasa, bo objuczony waży pewnie z 350 kg. Po chwili pędzimy dalej w dół i w dół, jest coraz cieplej, widzimy fiord. 43 Korony i już jesteśmy po drugiej stronie. Jedziemy jeszcze jakieś 30 km. I fajrant. Pichcimy coś na prędce, później po maluchu i spanko. Miejsce jest cudowne. Cichy fiord, po którym jeszcze ciszej przemykają większe i mniejsze statki. W dali widać ogromny wodospad odcinający się białą krechą na tle zieleni stromych zboczy zanurzonych w krystalicznie czystej wodzie. Do naszych uszu dociera jedynie jego szmer, co działa jak proszek nasenny. Jest późno, ale na horyzoncie cały czas widać zachodzące słońce. Jeszcze po maluchu i odpływamy.
30.06
Całą
noc leje jak z cebra. Na szczęście rano na chwilę przestaje, więc zwijamy
majdan i na koń. Za chwile znów deszcz, ale jesteśmy tym razem na to
przygotowani i powoli zbliżamy się do szczytu lodowca. Cały czas leje. Na Górze
krajobraz jak po wybuchu nuklearnym. Szarość, śnieg, mgła i zamarznięte
jeziorka większe lub mniejsze, całe mnóstwo. Kilka fotek i spadamy stąd.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie ze spotkaną na szczycie parą Hiszpanów.(Ci to
mają tu kawałek, bo byli z Barcelony) Po drodze zaliczamy słynną Drogę Orłów i
zjeżdżamy na samo dno fiordu. Widok z góry na fiord jest niesamowity. Baśniowa
kraina, tylko na razie nie spotkaliśmy żadnego trolla. Myślę, że jeszcze
tydzień odpoczynku od golenia i zrobię nam zdjęcie, podejrzewam, że nikt nie
zajarzy, że to nie trolle tylko poczciwi motocykliści z Polski. Na dole pogoda
zupełnie inna. Norwegowie to twardy naród i co poniektórzy chodzą nawet na
letniaka. ( No w końcu przecież jutro lipiec) Zdejmujemy nieprzemakałki,
wskakujemy na cieplutką herbatkę do pobliskiego barku. Potem zwiedzamy znany
kościółek w Lom. Jest to drewniana świątynia typu stav, której część najstarsza
pochodzi z XII w. Wsiadamy na motocykle, które wyglądają strasznie i wjeżdżamy
na prom. Po drugiej stronie rozbijamy się na najbliższym polu namiotowym. Obok
nas biwakują sympatyczni Czesi. Wyrób mój na tyle wzbudza ich zachwyt, że po
dwóch głębszych planują odwiedzić nas w Polsce. Po wódeczce wiadomo, trochę
politykowania, wymiana uprzejmości, itp. Jest miło, na dworze widno jak w dzień
a na zegarku 23.45. Kolacja była bardzo późna i to samo ze śniadaniem. Dobrodziejstwa
pola namiotowego, czyli ciepła woda nas rozleniwiają. Robimy sobie „lepszą”
kolację i „wykwintne” śniadanko hahahaha. (Sucharki i konserwa mięsna+
kabanoski i trochę suszonych owoców) Po porannej toalecie i prysznicu
postanawiam się ogolić (Tkwię dalej w postanowieniu, że golę się po powrocie) i
mocno opóźnieni ruszamy dalej.
01.07
Jest
piękna pogoda. Po drodze osławiona Droga Trolli. Nie jest nic a nic
przereklamowana. Z góry wygląda niesamowicie, z dołu jeszcze bardziej.
Dojeżdżamy do Drogi Atlantyckiej, która łączy wyspę Averoa z lądem ośmioma
mostami. Jest to arcydzieło sztuki inżynieryjnej, otwarte w 1989 r. Fajny
widok, ale na kolana nie powala. Za to opłaty i owszem. Jest późno, więc
Trondheim traktujemy po łebkach i wypadamy na autostradę na Narwik. Trochę
dajemy po garach by o 21.00 ( widno jak w południe, słońce wysoko)
„zakotwiczyć” na polu namiotowym. Oczywiście i tradycyjnie na polu spotykamy
naszego południowego sąsiada. Jrzik podróżuje sam na Yamacha Diversion 900.
Siedzimy do późna. Pęka jedna buteleczka, i może jeszcze byśmy coś chlapnęli,
ale nasz alkohol się skończył a walory smakowe czeskiego wygoniły nas
momentalnie do namiotu. Idziemy lulu.
02.07
Dzisiaj
po tygodniu jazdy o godzinie 4.00 meldujemy się na Lofotach. Ale po kolei, bo
dzień był pełen wrażeń. Nie będę się rozpisywał o tym, co zwykle rano, czyli –
śniadanko namiocik do worka i w drogę. Jesteśmy 30 km. za Trondheim a chcemy
dotrzeć na prom oddalony od nas o 690 km., więc gnamy na granicy norweskich
przepisów, czyli 100 km/h. Jedziemy coraz bardziej na północ a widoki zmieniają
się z każdym pokonanym kilometrem. Westernowy krajobraz, cudowne ośnieżone
szczyty gór a u podnóża ciemna zieleń lasu poprzecinana krystalicznie czystymi
potokami. Po około 300 km. krajobraz zmienia się już na typowo północny. Nawet
znaki z uwaga łosie zmieniają się na uwaga renifery. Łosia jak najbardziej
udało nam się zobaczyć. Wyszedł na drogę popatrzył nam w oczy i powoli
poczłapał w krzaki. Po pokonaniu 460 km. docieramy do ośrodka koła
podbiegunowego. Tu po raz drugi dzisiaj spotykamy cztery sympatyczne polki i
podróżującego z nimi Bjorna. Bjorn to chłopak jednej z nich. Robimy pamiątkowe
zdjęcia i żegnamy się z Jrzikiem, ponieważ on jeszcze chce odwiedzić kilka
miejsc, których my nie mamy w planach. Jedziemy razem z dziewczynami, co pomaga
nam bez błędu trafić na prom. ( one oczywiście jadą autem) O godzinie 0.45 prom
odpływa. Podróż w przemiłym towarzystwie mija nawet nie wiemy kiedy, i już
trzeba zjeżdżać na ląd. Szybko trafiamy na pole namiotowe 4.10 jasno jak w
dzień bo ciemno takie pojęcie o tej porze roku na tej szerokości geograficznej
nie istnieje. Na polu namiotowym jak makiem zasiał chociaż o miejsce trudno noo
może nie beznadziejnie. Ja gaszę motor i wjeżdżam na zgaszonym silniku on na
pierwszym biegu głośnym puf puf budzi pół pola namiotowego. Jakieś uwagi od
śpiących ale po małym cichym sorry jest ok.
O 4.30 po 12 godzinach jazdy, bez ducha walimy się w namiot. 690 km. to
jest wyczyn mając na uwadze to, że w Norwegii można poruszać się max 90/h.
03.07
Dzisiejsze
plany to zwiedzanie malowniczo położonych Lofotów i połowa wczorajszego
dystansu, czyli jednym słowem mówiąc, – luzik. Rano żegnamy się z sympatyczną
Polsko-Norweską ekipą i ruszamy w kierunku Narwiku. Pierwszą miejscowościom,
jaką napotykamy po drodze jest „ A”. Jest to ostatnia miejscowość Lofotów o
najkrótszej nazwie na świecie i co ciekawe z naszego punktu widzenia to to, że
„A” jest ostatnią literą norweskiego alfabetu. Parę fotek i zawracamy dalej na
północ. Wyraźnie czuć, że jesteśmy daleko za kołem polarnym. Słońce świeci cały
czas, ale zimny i rześki oddech północy czujemy nieustannie na twarzach. Na
Lofotach znajduje się ogromna ilość tuneli i mostów. Temperatura w tunelach
waha się w granicach 7 stopni Celsjusza. Po drodze znajdujemy czas na próbę
złowienia czegoś na wędki, które taszczymy z sobą z Polski. Niestety jakby to
Jrzik powiedział wynik złowionych ryb brzmi nul, hehehe. O godzinie 22.00
zatrzymujemy się nad brzegiem małej, cichej zatoczki. Tutaj ruch na drodze jest
już znikomy. Jesteśmy tu w zasadzie tylko my i mewy. W pewnym momencie do
naszych uszu dobiega charakterystyczny gulgot v-tvina. Nieopodal zatrzymuje się
Norweg na Harasiu v-rod. Gość bagatelka walnął 1450 km. i wraca sobie do domciu
z Murmańska. Facet o twarzy prawdziwego wikinga liczy sobie jedyne 73 wiosny.
No cóż, to miłe, bo w takim razie przed nami jeszcze wiele lat spędzonych na
motocyklu. Wymiana uprzejmości, uścisk dłoni i gościu znika z rykiem wolnych
wydechów. A my zapadamy się w namiot. Jest 22.30.
AAAA!!!!
Bym zapomniał. Po drodze spotkaliśmy Grzegorza z Grudziądza. Facet wracał z
kolesiami z Nordkapp. Fakt o tyle istotny dla motocyklistów, że gościu jest
założycielem i prezydentem klubu Honda Varadero Poland. Zostaliśmy oczywiście
zaproszeni na zlot do Grudziądza. Takie spotkania są niezwykle mile, bo będąc
blisko 4 tysiące km. od domu nie często spotkać można rodaka a jeśli jeszcze ma
podobne halo jak my, to już w ogóle jest super.
04.07
Wyjeżdżamy
z rana. Jest w miarę ładna pogoda, ale jakieś dwa kilometry przed Narwikiem
łapie nas deszcz. No cóż na tej szerokości geograficznej należy się z tym
liczyć. W mieście zaglądamy na Grom Platz, oraz na cmentarz z grobami poległych
tu między innymi polskich żołnierzy. Przed cmentarzem stoi zaparkowane kilka
samochodów z Polski. Deszcz leje jak z cebra i właśnie wtedy zapada jedna z
najtrudniejszych decyzji tej wyprawy. Opona Pięknego jest (a w zasadzie to jej
nie ma) na wykończeniu i nie wiadomo czy starczy na powrót do domu. Przychodzi
nam to z nieskrywanym trudem, ale cóż, skręcamy na Kirunę i poddajemy się w
walce o Nordkapp na ok. 850 km. przed założonym celem. Szkoda, ale takie jest
życie. Temat zamknięty i nie wydaje mi się bym jeszcze kiedykolwiek, spróbowal
dojechać na Nordkapp. Taki krajobraz jak tutaj już spotkaliśmy po drodze
wjeżdżając na lodowiec Dolsnibba. Gołe skały, mgła, szaro, leje i wyje wiatr.
Mijamy Kirunę i po ok. 300 km deszcz ustaje, ale co z tego jak zaczynają się
komary. I to jakieś zmutowane, tną na oślep całymi stadami rzucają się na każdą
okazję (tutaj naszą może nie błękitną ale krew) Nawet po kieliszeczku nas nie
odpuszczają widocznie też lubiące wódeczkę. Polskie psikadła przeciw komarom to
po prostu śmiech na takie mutanty. Uciekamy jak najdalej. 80 km. przed
Rovaniemi rozbijamy namiot w pełnym rynsztunku. Ciuchów motocyklowych ani
kasków nie da się zdjąć, więc dopiero w środku zrzucamy z siebie całą tą
uprząż. Na zewnątrz huczy jak w ulu (przyjechał obiad z Polski wrzeszczą
komary). Kolacyjka po raz pierwszy w wisielczych nastrojach. Powodów jest
kilka, lecz wymienię tylko dwa najważniejsze: gorycz porażki, jaką musieliśmy
przełknąć oraz koniec zapasów samogoniku, który pewnie troszkę ukoiłby smutek.
Hm no cóż, może Nordkapp nam się przyśni. Jest 21.40 i kładziemy się spać. Nie
wiem jak się rano spakujemy, ale liczę , że komary , meszki i i inne świństwo
śniadań nie jada.
05.07
Finlandia
poza Rovaniemi i Helsinkami, w których byliśmy jest nieciekawa w porównaniu z
Norwegią a jazda nudna jak flaki z olejem. W Rovaniemi robimy sobie kilka
pamiątkowych zdjęć w muzeum Santa Klausa czyt. Świętego Mikołaja oraz w miejscu
gdzie przebiega granica kręgu polarnego zaznaczona symboliczną białą linią.
Najbardziej jednak zapamiętam renifery na drodze, hordy komarów, oraz to, że
nasze karty bankomatowe nie były honorowane na stacji paliw, ale gotówkę
wypłaconą z bankomatu łykały chętnie( nie wiem może trafiliśmy akurat na
awarię), co skutkowało dużą paniką z naszej strony, bo jazda na oparach w
zbiorniku choćby do bankomatu nie należy do przyjemności. No, ale jakoś daliśmy
radę i owady nie mogły się cieszyć z darmowej kolacyjki.
Helsinki
niestety potraktowaliśmy tylko wzrokowo, bo choć widać, że to piękne miasto to
jest ono tak rozkopane, że w żaden sposób nie mogliśmy dojechać do promu.
Musiałem zatrzymać radiowóz policyjny i w jego eskorcie dotarliśmy do nabrzeża
promowego. I to był jedyny i na własną prośbę nasz kontakt ze stróżami prawa,
więc sądzę, że opinia o radarach Skandynawii jest przesadzona. Wystarczy tylko
nie łamać przepisów hehehe. Na prom wjeżdżamy z marszu, machnąwszy tylko na
pożegnanie skądinąd miłym i uczynnym policjantom. Mamy szczęście, bo zaraz
potem zrywa się ulewa. Wypijamy po jednym piwku za jedyne 16 zł. Polskich i ani
nie wiadomo, kiedy dobijamy do nabrzeża Tallina. Ciekawe, taki kawałek a pogoda
całkiem inna, świeci słoneczko i jest cieplutko. Zatrzymujemy się w przytulnym
hoteliku na obrzeżach Tallina. Kąpiel, kolacja , mecz półfinałowy MŚ i do
prawdziwych łóżek. Jeszcze przed snem wciągamy po dwie szklaneczki Metaxy, jest
bosko.
07.07
Podróż
przez kraje nadbałtyckie jest dość nudna. Jedziemy Via Balticą i po całym dniu
jazdy z przerwami na tankowanie i posiłki stajemy na granicy z Polską. Kilka
telefonów i startujemy do Mrągowa, do moich znajomych . Na miejsce docieramy o
23.15. Ciemno jak w piekle, co jeszcze niedawno było nie do pomyślenia. Jesteśmy
padnięci, więc szybka kąpiel, kolacja, kilka głębszych z przemiłymi
gospodarzami i w kimę. Ela i Zygmunt są bardzo mili, lecz nie chcąc nadużywać
ich gościnności po śniadaniu ruszamy do ostatniego etapu naszej podróży.
Brrr….na samą myśl jazdy przez pół Polski obiegają mnie dreszcze. Tutaj na
motocyklistów się poluje, bo to przecież intruz. Najgorzej jeździe się niestety
właśnie w Polsce.
O
godzinie 18.15 cali i zdrowi meldujemy się na Chabrowej. Jest 08.07.2010 r.
Cóż
mogę powiedzieć.
Przez
14 dni przejechaliśmy 6370 km. Odwiedziliśmy siedem państw i zobaczyliśmy
wszystko to, co było w planach, z małym tylko ale.
Docelowo mieliśmy zaliczyć Nordkapp, ale
zabrakło nam trochę ponad 800 km. Cóż…dużo i mało zarazem. Przy kończącej się
oponie Pięknego Ryszarda i braku gotówki na moim koncie, (o czym podejmując
wspólną decyzję nie miałem zielonego pojęcia) stało się tak a nie inaczej.
Wyjazd muszę jednak ocenić jako
kapitalną przygodę i szkołę na przyszłość, gdyż był to nasz pierwszy wyjazd
motocyklowy. Zobaczyliśmy kawał Europy tej pięknej i tej mniej pięknej. Teraz
pozostało nam snucie planów na przyszły rok w długie, zimowe wieczory.
Subskrybuj:
Posty (Atom)